Co my tu właściwie robimy…
…tak oprócz wkręcania w historie z Japonii, opowiadania o samurajach, przepędzania tengu tańcami i rytuałami, budowania murów przeciwko morskiej Hydrze i codziennego trenowania Aikido…
Ano tak… bierzemy dzieci, układamy odpowiednio wiekowo w grupach lokujemy w wieloosobowych pokojach (dwójka dla młodszych dzieci jest społecznie kompletnie bez sensu), organizujemy dopasowane do wieku przeróżne aktywności i dajemy im szanse na interakcje. Najlepszy TUS to rozpoznanie walką. Przypomnijcie sobie Państwo – czy kiedy byliście dziećmi wysyłał Was ktoś na trening umiejętności społecznych? Kompetencje trenowało się na kolegach i koleżankach, bez wysokich „C”, wielkich słów oraz udziału terapeuty, a matka czy ojciec mieszali się wtedy, jak ktoś komuś już tak bardzo zalazł za skórę, że była skarga. Ale poza tym – musieliśmy sobie radzić, chodziliśmy na skargi do nauczycieli albo do rodziców, ale oni nie załatwiali za nas spraw. Mówili co najwyżej jak trzeba postąpić i wyprawiali do bitwy. Błagaliśmy ich, żeby nie szli do szkoły i nie robili nam obciachu. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach (także o tych” zakazanych ” i „nie dla dzieci”) bo byliśmy dziećmi i nikt nam tego nie odmawiał. Było wiadomo, że najbardziej interesujące dla dzieci rzeczy to te fuj i zakazane. Jak się poszturchiwało kolegę albo przepychało w kolejce, to nie dlatego, że ma się problemy z propriocepcją. Zwyczajnie, człowiek chciał się wepchnąć albo zaczepić kogoś. A jak się kogoś kopnęło w złości, a czasem oberwało samemu – to trzeba było się wzajemnie przeprosić i nie robić tego więcej, ale nie dostawało się od razu etykietki „dziecko agresywne”. Była czasem kara, był szlaban na coś… normalka. Człowiek się bał, że matka się wścieknie… A jak szła na wywiadówkę, to dopiero były nerwy…
Chleb – trzeba było sobie ukroić (nie sprzedawali pokrojonego), masłem albo dżemem posmarować, zrobić sobie kanapkę z tego co jest i nie wybrzydzać. A jak ktoś wybrzydzał – to był głodny, bo było to co było i już. Pokój miał być posprzątany, a łóżko pościelone, ciuchy poskładane bo jak nie, to był szlaban. I mogłabym tak sobie tu pisać , a ktoś powie…ale dziaderstwo. Ale stękanie…jak to drzewiej było. Przecież teraz jest inny świat. Empatia, rodzicielstwo bliskości, wsłuchiwanie się w potrzeby dziecka itd itd… I ja to wszystko wiem 🙂 I znam i popieram i rozumiem… aleeeee…
Tak, teraz mamy inne czasy ale moim zdaniem – dla rozwoju małego człowieka wcale niekoniecznie lepsze. Jak pisał w jednej z książek Jasper Juul – dzieci teraz są biedne, bo dorośli nie dają im szansy na samodzielny rozwój i popełnianie błędów. Stoją znad nimi z parasolem, usuwają paproszki z drogi i czują się w obowiązku interweniować natychmiast, kiedy tylko dzieje się coś nie po ich myśli. Dziecko – po prostu nie ma szans, jest zaopiekowane do bólu.
A co my tu robimy…a my dajemy różne szanse. Obserwujemy co się dzieje, reagujemy, wyposażamy w „narzędzia” wysyłamy do bitwy i patrzymy na wyniki. Z tarczą czy na tarczy? Jeśli pierwsze – super, jeśli drugie – trzeba poprawić uzbrojenie 🙂
Zbroimy też w umiejętności życiowe takie jak ścielenie łóżka, sprzątanie po sobie (także toalety – jeżem na wykałaczce 🙂 ), smarowanie kanapek, krojenie kotletów, nakładanie na talerz, wybór jedzenia, siedzenie przy stole bez kolan pod brodą i inne całkiem przydatne w życiu skile 🙂
Codziennie, mozolnie, po syzyfowemu 🙂 Raz kamyk do góry, raz się osypie i znowu do góry, i tak kamień do kamienia…
A jak dzieci wrócą z tej ciężkiej wyprawy – to prosimy tylko o podtrzymywanie efektów 🙂
Yoshi
Najnowsze komentarze