Galaktyka BIO
Ten wpis będzie trochę o jedzeniu, a trochę nie o jedzeniu. Właściwie będzie o podejściu do jedzenia i o tym, że sprawy bardzo często nie są takie, jakimi się wydają…
Na początku chciałabym powiedzieć, że zdrowe żywienie jest mi bliskie, doceniam, staram się stosować w swoim życiu, korzystać z dobrodziejstw różnorodności ekologicznych produktów, produktów BIO, chociaż należę zdecydowanie do kategorii „wielbiciel ale nie fanatyk” 🙂 Produkty w dietetycznym pojęciu niezdrowe spożywam rzadko, ale z przyjemnością (domowy smalec, boczek pieczony, kiełbaska i takie tam..) nie jestem też ortodoksyjna w żadnym kierunku – lubię mięso, ryby, doceniam dania wege… po prostu jem to, co mi smakuje i sprawia przyjemność. Staram się nie dorabiać ideologii do jedzenia, bo jestem tu raczej realistką i racjonalistką, ideowo realizuję się na innych polach. Miewam swoje zdanie na temat różnych diet bo czytam i analizuje trendy, ale w życiu żadnej nie stosowałam na sobie, bo stosuje od lat dietę MŻ, w której można sobie pozwolić na wszystko co się chce, pod warunkiem zachowania zasady głównej :). Jeśli coś mi szkodzi – to nie jem, ale jak mi szkodzi i bardzo lubię – to czasem się skuszę i świadomie poniosę konsekwencje. Co robić? 🙂 Człek bywa słaby czasami… grunt to wiedzieć, jaka będzie pokuta i że na 100% organizm ją odprawi sam, czy się tego chce czy nie 🙂 W końcu kropki po truskawkach kiedyś znikają… 🙂
Generalnie jestem zwolenniczką równowagi i stosowania zasady złotego środka, bo ani nadmierne zaciskanie się ani rozpasanie dobre nie jest. Jedno wpływa źle na psyche, drugie na żołądek.
Co innego dieta medyczna, absolutnie nie kwestionuję. Co innego, kiedy wiadomo, ze nadmiar jakiś składników w organizmie powoduje zmianę zachowania (choć wiem, że są i co do tego sceptycy). Heh… i nie, nie mówimy o nadmiarze procentów :). Ale ja nie dyskutuję, jeśli ktoś tak uważa i ma to sprawdzone – niech tak robi.
I tu, po nieco długim wstępie, który mam nadzieję pokazuje mój akceptujący stosunek do żywienia i diet wszelakich stosowanych przez innych, dochodzimy do meritum, czyli do skutków emocjonalnych i społecznych przerostu ideologii zdrowego żywienia nad samym żywieniem.
Bo czasem skutki uboczne permanentnej indoktrynacji żywieniowej są takie, że doprowadzają do kumulacji emocji, wybuchów, frustracji, stresu, mogą być podłożem depresji, bulimii, anoreksji…
Kiedy uważam, że coś poszło nie tak? Wtedy gdy…
– dziecko na stołówce wpada w histerie, że dostało jajko sadzone smażone na oleju i od zjedzenia go umrze (tak, tak, umrze…)
– dziecko wpada w płacz, że dostało do jedzenia ser, który z pewnością nie jest BIO, (bo ono wie, że to nie z tej firmy, co zawsze jadło) a tylko z tej jednej firmy jest dobre, bo BIO.
– dziecko dostaje spazmów, kiedy proponuje mu się zjedzenie kanapki z dżemem, bo od cukru rozbudują mu się komórki tłuszczowe i już nigdy się ich nie pozbędzie…
– dziecko oznajmia, że jedzenie, które dostaje na stołówce jest niezdrowe (bo nie BIO i nie takie jak w domu) i planuje jak się rozchorować, żeby rodzic zabrał je do domu (bo przecież nie wytrzyma 12 dni z takim niezdrowym jedzeniem)
Wtedy warto zadać sobie samemu pytanie jako osoba dorosła – co mówię swojemu dziecko i w jaki sposób uczę je zdrowego żywienia? Jaki tak naprawdę daję mu przekaz jako rodzic? I czy moje dziecko rozumie i potrafi zracjonalizować moje dorosłe argumenty? Czy rozumie i wie, a nie tylko przyjmuje i odtwarza? Czy tylko mi się wydaje, że rozumie? Czy wtłaczam mu ideologię połączoną ze straszeniem (komórki tłuszczowe Ci się rozrosną i już takie zostaną, będziesz chora jak to zjesz…) czy faktycznie uczę je, jak powinno się jeść zdrowo?
Co się wydarzy, kiedy wyjeżdża / wychodzi z domu i nie ma w stołówce produktów BIO? Są normalne, zdrowe (bo przecież to już nie te czasy, kiedy w zbiorowym żywieniu panowała maksymalna taniość) ale zwyczajne, nie BIO i nie vegańskie produkty żywieniowe? Będzie głodowało bo wszystko wygląda podejrzanie i niezdrowo? Wpadnie w panikę, histerię, płacz, będzie sfrustrowane szukało ucieczki do bezpiecznej galaktyki BIO? Czy cukier, który już nie krzepi zjedzony w ciastku, nie spowoduje nagle tygodniowej rozkminki i wyrzutów sumienia, a w konsekwencji nadmiernej kontroli wyglądu i nie będzie przyczyną zafałszowania obrazu własnej osoby? A co dalej…łatwo przewidzieć.
Chcę zwrócić uwagę na szaloną różnicę, między co nam się wydaje, że dziecko wie i rozumie, a tym jaka jest rzeczywistość w jego głowie. Na różnice między tym, że uczymy zasad generalnych, a tym, że restrykcyjnie kategoryzujemy i zawężamy pole widzenia.
My dorośli mamy skłonność do projektowania swoich doświadczeń na dzieci, a im dziecko sprytniejsze, mądrzejsze, bardziej rezolutne i rozwinięte poznawczo – tym bardziej nam się wydaje że ono „wie i rozumie” bo to wszystko przecież jasne i takie oczywiste. No po prostu …ono rozumie. Karmimy dzieci swoimi przekonaniami, podsuwamy im swoje myśli i stwierdzenia nie zastanawiając się nad tym, czy potrafią je zastosować i przetworzyć w swoim, dziecięcym świecie. Czy jeśli nie mogą mieć tego, do czego są przyzwyczajone – potrafią się bez tego obejść i zachować dobrostan?
Przyzwyczajając dzieci do restrykcyjnych zachowań żywieniowych (nie z powodów medycznych) powodujemy, że ich świat automatycznie staje się trudniejszy, mniej akceptowalny, najeżony niebezpieczeństwami choroby, otłuszczenia, nadciśnienia itd…podczas kiedy taki nie jest. Jest pełen pysznych, smakowitych, pachnących rzeczy do jedzenia … Znacznie gorzej wpływa na organizm długotrwała frustracja związana ze zjedzeniem batona z zawartością cukru i oleju palmowego (który nie należy do zdrowych, ale od jednego batona raczej zdrowy człowiek nie umrze) niż zjedzenie tegoż batona ot po prostu z potrzeby chwili i dostarczenie energii organizmowi w sytuacji, kiedy nic innego do jedzenia nie ma.
I ostatnia rzecz, może niepolityczna, bo gentelmenki o pieniądzach podobno nie rozmawiają :), ale co mi tam… myślę, że to taki moment, kiedy sytuacja z lockdownem dała nam wszystkim wiele do myślenia, również na temat własnej sytuacji ekonomicznej. Zadajmy więc sobie otwarcie pytanie… a co jeśli nie będzie Cię stać na BIO i pure vegan? 🙂
Trywializując, jak mawia przysłowie „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”… pod warunkiem, że ma się zdrowy, otwarty i elastyczny umysł, nie zamknięty w pudełeczka wpojonych lęków i ograniczeń… i o tym jest ta rozmowa…
Pułapki dzisiejszego świata są jakie są i my rodzice ciągle w coś się wpakujemy Dlatego bardzo doceniam Wasze zdrowe podejście i próbę pokazania dzieciakom że świat może być prostszy jeżeli się go nie komplikuje samemu.
Lubię to przysłowie i staram się go stosować w życiu. Wszyscy powinniśmy, byłoby mniej narzekań. Co do tematu… Tak. Rozumiem. Współczuję marudzenia. Dzieci muszą sobie jakoś z tym poradzić i wytrzymać te naście dni. 🙂
Marudzenie mnie zupełnie nie martwi 🙂 Marudy po prostu uprzykszają innym życie, i robią je kwaśnym, ale jakoś to idzie 🙂 Martwię się wtedy, kiedy widzę, ze reakcje wykraczają i eskalują poza zwykłe marudzenie…
Lubię to przysłowie i staram się go stosować w życiu. Wszyscy powinniśmy, byłoby mniej narzekań. Co do tematu… Tak. Rozumiem. Współczuję marudzenia. Dzieci muszą sobie jakoś z tym poradzić i wytrzymać te naście dni. 🙂