O jedzeniu, nieodmiennie, do znudzenia…
Smaki i przyzwyczajenia jedzeniowe każdy ma własne. Wiadomo, jednemu pasuje boczek z dżemem, a innemu ryba z ogórkiem. Ja też mam, choć patrząc obiektywnie – wybitnie wybredna nie jestem. Jeść lubię, może nie dużo, ale smacznie i nie jest mi wszystko jedno:) Nauczyłam się natomiast przez lata samodzielnych wyjazdów, harcerskich, żeglarskich, prywatnych – że na wyjeździe je się to co jest i nie wybrzydza, bo priorytety całkowicie się wtedy przestawiają. Nie musi być to, co najbardziej lubię – musi być świeże, zdrowe i w odpowiedniej ilości. Czasem priorytet zdrowe robi się niższy od „w odpowiedniej ilości” albo w ogóle, najważniejsze jest, żeby zjeść cokolwiek. Zgodnie z zasadą – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Ale wiadomo, zabierając dzieci na zorganizowany wypoczynek staramy się zawsze dbać o spełnienie jak największej ilości warunków. Dieta różnorodna, warzywa, owoce, mięso, nabiał, posiłki gotowane bez polepszaczy smaku, baz wypełniaczy (100 % klopsa w klopsie) itd. I przyznam, że nieodmiennie doprowadza mnie do białej gorączki tekst „ nie ma nic do jedzenia” wypowiedziany nad stołem zastawionym jedzeniem. Tak samo jak mówienie „ta jajecznica jest wstrętna” – bo jest akurat nie z pomidorkiem… A jeszcze bardziej irytuje mnie nakładanie sobie na talerz, a potem odnoszenie jedzenia. Zostawianie nadgryzionych kanapek (jeden gryzek i już do wywalenia). A potem jęki – jestem głodny, nic nie zjadłem / nie zjadłam… A dlaczego? Bo nie ma nic do jedzenia. Jak to nie ma? Bo nie ma ulubionego serka…a reszta się nie liczy.
Ok, wychowałam się w czasach, kiedy jedzenie nie było powszechnie dostępne w takim wyborze jak teraz (co więcej, często go w sklepach nie było?), nie było 10 rodzajów szyneczki bez konserwantów, a serek topiony w maksymalnie trzech wersjach – Gołda, Tylżycki i Ementaler. Może dlatego tak bardzo doceniam, że teraz kiedy mam ochotę na parę plasterków prosciutto z parmezanem to mogę pójść, kupić i delektować się tym co lubię. I cieszę się, że dzieciaki mogą sobie teraz wybierać co chcą i jak chcą, mięso, wege, zdrowe, fastfood… to jest życie…😊
Ale kiedy nie ma na talerzu prosciutto, tylko schabowy z ziemniakami i surówką (a akurat ziemniaki jem niezwykle rzadko) a jeść trzeba, to jem i nie dyskutuję. Mniej ziemniaków – więcej surówki. Ale bilans musi się zgadzać.
I pomimo, że niby nie powinno się mierzyć swoją miarą, to w tym przypadku propaguję tę zasadę na obozach bezlitośnie. Niesmacznego jedzenia nie zjadłabym sama – od razu interweniowałabym w kuchni. Tak samo jak interweniuję, kiedy jest go za mało. Ale kiedy jedzenie jest smaczne, zdrowe, kuchnia domowa naprawdę wysokiej jakości i w odpowiedniej ilości – to nie mamy o czym dyskutować. Ma być jedzone i kropka.
Nie smakuje zupa – jesz więcej drugiego, nie smakuje drugie – jesz więcej zupy. Nie smakuje nic…cóż, wybierz coś, co możesz zjeść nawet jak Ci nie smakuje. To proste. Priorytetem w żywieniu na obozie jest to, żeby jeść, a nie domagać się rzeczy, które się lubi.
Z dzisiejszego obiadu: wszyscy jedzą na drugie pierogi z serem (bardzo smaczne). Duuużo pierogów, każdy się najadł. Kto nie może z serem (dieta bez laktozy) warzywka gotowane na parze i inne tam cuda… A tu nagle scena z histerią i płaczem…bo warzywka nie takie, bo w domu nie jedzą z mrożonych (boszzzz…aż się przyjrzałam tym warzywom, czy one jakieś skażone albo nie ten teges?), bo ale dlaczego inni maja pierogi na słodko, a tu warzywa „na słono”. Nie – nie zjem drugiej zupy…łzy i scena dalej. Mają być pierogi na słodko…
Niestety szefowa kuchni zrobiła tym razem krecią robotę, bo widząc łzy i histerię pobiegła i przyniosła przygotowane na szybko znacznie mniej zdrowe (w mojej opinii, ale za to bardzo lubiane) kuleczki ziemniaczane, bo przecież dzieci muszą coś zjeść. Nie wiedziała, zacna i życzliwa kobieta, że z terrorystami się nie negocjuje… Ale pierwszy raz zawsze jest trudny…😊
Warzywa tak jak przewidziałam, były bardzo dobre i zniknęły w innych paszczach natychmiast…
Równie prosta jest zasada podziału jedzenia. Wszędzie, gdzie jedziemy, staramy się o tzw „szwedzki stół” bo to najlepsze rozwiązanie. Każdy wybierze coś dla siebie i w ilości jakiej potrzebuje, bo wiadomo, żołądki, gusta i możliwości jednakowe nie są. Ale obiady podawane są zwykle na wspólnych półmiskach. Rozwiązanie dobre, bo wiadomo – jedni zjedzą więcej, inni mniej. Jak brakuje – można pójść po dokładkę. Ale…zanim pójdzie się po dokładkę do kuchni, warto sprawdzić na innych stołach, czy nie zostało jedzenie na półmiskach. Dlaczego? Żeby się nie marnowało. Nikt na te półmiski nie napluł, nie dłubał w nich palcami, nie obsmarkał, nie zjadł i nie wypluł. Po prostu jedzenie zostało. Było za dużo. Najnaturalniejsza rzecz na świecie – gdzieś jest za mało – gdzieś za dużo. A jak to widzą dzieci? Jako „zbieranie jedzenia po stołach”, czynność wstydliwą i żenującą.
Bo jakoś się im nie mówi, że to normalne, dzielenie się i branie. Dwie strony medalu. Ja mam za dużo jedzenia – podzielę się, chętnie oddam, brakuje mi – pójdę i zapytam kogoś kto ma za dużo i może się podzielić.
Powiem uczciwie – takie bezmyślne podejście do jedzenia mnie po prostu osłabia.
I tak wszyscy potem ze świętym oburzeniem o tych zmianach klimatu, globalnym ociepleniu, o śmieciach, o plastiku, o sortowaniu śmieci, o ekologii, o nie zabijaniu zwierzątek na mięso…a jedzenie, siup, do kosza…mięso, warzywa, owoce…
I święte oburzenie, że supermarkety wywalają tony żywności… A Ty, młody człowieku, ile nadgryzionych kanapek wyrzuciłeś do śmieci? Ile innych osób by się tym najadło, gdybyś nie rozgrzebał bezmyślnie i nie zostawił? Nie „dzieci głodujących w Afryce” ale Twoich kolegów, tu zaraz, obok, przy drugim stoliku?
I nie, żebym zaraz namawiała do coraz modniejszego zero waste…nie, do rozsądku namawiam, do rozsądku…
Yoshi
„Nauczyłam się natomiast przez lata samodzielnych wyjazdów…” to proszę postarać się wpoić 10 latkom tę wiedzę na 12 dniowym obozie :)))
Czy coś pozytywnego to się na tym obozie w ogóle dzieje czy tylko na dzieci pani narzeka?
Bardzo dziękuję za dobrą radę, niczego innego nie robię, jak wpajam dobre zasady dzieciom… Nie, u nas sam hardcore, bałagan, żadnych pozytywów…nic, literalnie nic…dno, studnia, grobla i dwa metry mułu…Dodam też, że jesteśmy łysi jak jeden mąż i żona, bo powyrywaliśmy sobie z narzekania wszystkie włosy…:))))
Excuse me? Po cóż tyle jadu? Malej krytyki pani przyjąć nie umie
Gościu, ty nie krytykujesz tylko czepiasz się. Zluzuj majty i ciesz się, że twoje dziecko zaopiekowane, dobrze się bawi i jeszcze się czegoś dobrego nauczy.
Dzieci to w ogóle są jakieś okropne stworzenia i normalnie ręce opadają. Niewychowane, własne zdanie mają, rozpoznają smaki, nie nauczone obozowego savoir vivre. No całkiem nieogarnięte te dzieci! Jak to król Julian zwykł mówić: hańba im!
Jako rodzic powiem, że z całego serca współczuję wychowawcom na obozie. Na szczęście to tylko parę dni.
Ja mam tak przez cały rok!
🙂 wypada się w tym miejscu dyplomatycznie uśmiechnąć… Osobiście uważam, że dzieci są super, jednak pracując z nimi codziennie i bez przerwy przez ostatnie 20 lat ( i mając w planie kolejne 20 co najmniej) widzę subtelną różnicę, między zaspokajaniem wysublimowanych potrzeb dwójki czy nawet trójki…a 140 jednocześnie:)…